czwartek, 22 marca 2012

Meaning, medicine and placebo effect


"Meaning, medicine and placebo effect" jest książką o roli, jaką w procesie leczenia ma dla nas coś, co autor nazywa "reakcją znaczenia" (meaning response). Według Daniela Moermana, nasz organizm reaguje na uraz czy chorobę na trzy sposoby: reakcje autonomiczne to te najważniejsze w procesie leczenia,angażujące wszystkie procesy, które organizm wykorzystuje by powrócić do zdrowia (np. system immunologiczny). Reakcje specyficzne to te, które powstają na skutek zastosowania określonego leku czy terapii. Natomiast reakcja znaczenia powstaje na skutek kontekstu w jakim następuje leczenie. Te trzy reakcje współpracują, by przywrócić człowieka do pełnego zdrowia.

Autor podnosi, że człowiek jest zarówno istotą biologiczną, jak i kulturową. Wskazując na ogromne znaczenie kultury w codziennym życiu człowieka, stwierdza, że proces powrotu do zdrowia nie może być kulturowo obojętny. Innymi słowy, tak jak kultura wpływa na sposób w jaki się ubieramy, co jemy i jakim językiem rozmawiamy, tak kontekst kulturowy w znaczący sposób wpływa na biologiczną część nas, pomagając (lub uniemożliwiając) wyzdrowienie.

Meaning response jest w takim ujęciu reakcją organizmu na kontekst kulturowy, w jakim następuje proces leczenia. Słowo "znaczenie" będzie zresztą używane na prawie każdej stronie tej książki. Autor pragnie zastąpić nim termin "efektu placebo", używanego powszechnie na określenie zjawisk, które pojawiają się w momencie zastosowania placebo, czyli substancji (lub czynności) obojętnych, nie mających (a przynajmniej z punktu widzenia logiki takich, które nie powinny mieć) wpływu na organizm człowieka.Tymczasem zdaniem autora, placebo nie może wywoływać efektu placebo, gdyż jest - z samej definicji - obojętne. To, co nazywamy efektem placebo jest psychologicznym i fizjologicznym efektem znaczenia, jakie niesie ze sobą leczenie choroby. Jest znaczeniem. Meaning response jest według autora pojęciem obejmującym termin "efekt placebo", a także obejmującym wiele innych zjawisk, które nie można było do tej pory przypisać temu zjawisku.

Reakcją znaczeniową będzie więc to, że wolimy czerwone tabletki na ból i niebieskie na uspokojenie (ale nie we Włoszech, gdzie mężczyźni reagują zupełnie odwrotnie na niebieskie tabletki). Żółte lub białe jako antydepresanty. Kolory mają przecież w kulturze znaczenie. Według badań przywoływanych przez autora, tabletki mające kolory odpowiadające naszym kulturowym wyobrażeniom o ich roli, mają większą skuteczność niż te, które zawierają taką samą substancję czynną, lecz ich kolor nie jest zgodny z naszymi przekonaniami. Poza tym wszyscy "wiemy", że większa tabletka jest silniejsza (nawet jeśli mniejsza ma taką samą dawkę). I więcej znaczy lepiej (to przecież jasne, że jak dostaliśmy 4 tabletki, to mają one wiekszą siłę niż trzy tabletki!). Poza tym "obrandowane" placebo działa lepiej niż placebo bez nazwy firmy (to samo zresztą z aspiryną). W USA zastrzyk z tą samą substancją jest skuteczniejszy od tabletki (choć w Europie już nie). Poza tym Indianinowi z plemienia Navajo aspiryna pomoże na ból w takim samym stopniu, jak Nurofen Forte - nam już nie, bo Nurofen Forte jest czerwone, w kapsułce, a w reklamie czerwona kropka trafia szybko do celu, jakim jest źródło bólu. Tymczasem rytuał Indianina z plemienia Navajo, choć pomoże mu w szybkim powrocie do zdrowia, będzie dla nas całkowicie obojętny. Poza tym objawy menopauzy występują w zasadzie tylko na obszarze USA i Europy.

Wszystkie te przykłady wynikać mają z badań, na które obficie powołuje się autor. Książka zawiera zresztą kilka stron z odesłaniami i źródłami do konkretnych badań. Jednak o ile niektóre z nich do mnie przemawiały, w stosunku do pozostałych zachowuję pewną rezerwę.

Na przykład do tych, z których wynika, iż placebo i nitrogliceryna stosowane w celu zapobiegania zawałom serca, osiągały bardzo zbliżoną skuteczność. Do wniosków tych badacze doszli na podstawie badania jednej ze zmiennych (czynnika). Otóż po pierwsze badanie jednej ze zmiennych wcale nie oznacza, że to ta zmienna decyduje o występowaniu choroby bądź o ustępowaniu jej objawów. Poza tym według autora fakt, iż nitrogliceryna osiąga efekty zbliżone do placebo oznacza, iż leczymy się dzięki reakcjom znaczeniowym, tj. samo podanie jakiegokolwiek "leku" pomaga nam w "utrzymaniu homeostazy" (tzn. reakcja znaczeniowa jest równie dobra, jak lek). Tymczasem moim zdaniem oznacza to jedynie, że nitrogliceryna wcale nie musi być skutecznym lekiem na ataki serca (tzn. nitrogliceryna nie jest lepsza od pustych kapsułek - tj. nie działa!) - o ile oczywiście można uznać te badania za wiarygodne). Na PubMedzie znalazłam tylko krótkie podsumowanie artykułu, niestety bez wniosków badaczy i ich opinii na temat tego, co oznaczają uzyskane przez nich wyniki. Okazuje się natomiast, że mimo bardzo małej próby (tylko 35 osób!), p-value (po polsku brzmi brzydziej, a oznacza po prawdopodobieństwo, że wynik który otrzymaliśmy, uzyskaliśmy przypadkiem) wynosi mniej niż 0.0001 (co jest bardzo dobrym wynikiem).

Sceptyczna jestem też wobec badań porównawczych na Amerykanach chińskiego pochodzenia oraz kontrolnej grupie "białych" Amerykanów. Otóż badacze odkryli, że Chińczycy umierają znacznie wcześniej (1,3 do 4, 9 r.) niż biali, jeśli spotkało ich nieszczęście i mają chorobę, którą chińska astrologia uznaje dla ich znaku (tj. roku, w którym się urodzili) za szczególnie niekorzystną.  PubMed (http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/16448306) podaje, że badanie, choć obejmowało imponującą grupę pacjentów, miało wiele wad (biases), które doprowadziły do nierzetelnych wyników, a ponadto - że badań nie udało się zreplikować! To tylko jedne z badań, które postanowiłam sprawdzić, gdyż brzmiały wyjątkowo dziwacznie. Niemniej dla autora są dowodem na to, że chiński sposób życia ma większy wpływ na Chińczyków niż ich geny. 

Jednak według autora to, że pozostaję sceptyczna wobec głoszonych przez niego poglądów, nawet popartych badaniami (jak zresztą widać, niekoniecznie wiarygodnymi), jest rezultatem naszej kultury właśnie. Kultury scjentycznej, przekonanej, że człowiek jest po prostu maszyną, którą można regulować lekami, na którą nie działa w żaden sposób kultura. No cóż, być może tak. Na pewno wiele z twierdzeń autora brzmi naprawdę zaskakująco i jest całkowicie rozbieżne ze "zdrowym rozsądkiem". Zresztą, podczas lektury miałam wrażenie, że dla autora w zasadzie nie ma choroby, której nie mógłby wyleczyć kontekst kulturowy. Odnosiłam wrażenie, że działanie leków jest wręcz lekceważone, zaś gloryfikuje się aspekt znaczeniowy. W końcu nawet operacja chirurgiczna traktowana jest trochę z nonszalancją, jako techniczny zabieg, którego domaga się logika (złamana noga - trzeba naprawić; zepsuty ząb - trzeba wyrwać) - a przecież operacje placebo również odnoszą ogromne sukcesy. Pomimo  odnoszenia się do badań (których jest wiele i niestety nie mam czasu zweryfikować wszystkich), książka trąci trochę szarlataństwem. Pojawiają się tutaj dowody anegdotyczne (gdy akurat zabrakło badań) - np. o cioci, która za swoich czasów nie widziała ADHD, a teraz co któryś tam dzieciak jest diagnozowany i karmiony ritalinem. Często też wyniki badań przedstawiane są w sposób budzący poważne wątpliwości - np. autor podaje, że ryzyko zmalało o 20%, nie podaje jednak bezwzględnej wartości, o którą to ryzyko faktycznie spadło. Albo pisze, iż stan pacjenta poprawił się "znacząco" w 77% przypadków (cokolwiek znaczy "znacząco"). Ponadto badania, na które się powołuje przeprowadzane są na naprawdę małych próbach (kilkudziesięciu pacjentów), brak jest w zasadzie metaanaliz czy systematycznych przeglądów, które dawałyby większy ogląd sytuacji.

Książka jest na pewno ciekawa, a miejscami wręcz fascynująca. Czyta się ją szybko, jest napisana w sposób bardzo przystępny i nie jest nadmiernie skomplikowana. Niemniej podchodziłabym do niej z pewną ostrożnością. Cherry - picking był tu chyba obficie stosowany...


czwartek, 15 marca 2012

How to read a paper

Oto kolejna pozycja z bogatej bibliografii do mojej magisterki. Książka już nie popularnonaukowa, ale podręcznik dla studentów medycyny w Wielkiej Brytanii. Podobno kiedyś w Polsce ukazało się pierwsze wydanie, jednak, jak podkreśla sama autorka, od tego czasu wiedza poszła do przodu, a nowe - czwarte już - wydanie uległo sporym zmianom.

Z uwagi na swoich adresatów, jest to książka o dużo wyższym stopniu złożoności niż "Testing treatments". Niemniej czytając ją rozmarzyłam jakoś się na temat angielskich podręczników. Miałam już przyjemność czytać jeden z nich, do filozofii prawa i byłam pod wrażeniem przejrzystości, klarowności i bardzo ludzkiego podejścia. Te same wrażenia miałam i teraz. Książka zawiera uporządkowane informacje o podstawowych zagadnieniach związanych z lekturą prac naukowych z dziedziny medycyny, a także podstaw EBM. Każdy rozdział poświęcony jest innemu zagadnieniu - pierwsze badaniom naukowym i EBM w ogólności, kolejne odpowiadają już wprost na pytanie zadane w tytule - jak właściwie czytać konkretne prace? Autorka w zasadzie w każdym rozdziale przedstawia ułatwiające zrozumienie tematu tabelki czy wykresy. Ostatnie rozdziały skonstruowane są na zasadzie odpowiadania na pytania które powinniśmy sobie po kolei zadawać podczas lektury prac. Do książki dołączono również tzw. checklisty dotyczące poszczególnych zagadnień.

Nie studiuję medycyny, nie potrafię więc ocenić jakości tego podręcznika na tle krajowych pozycji (czy w ogóle polscy studenci medycyny uczą się o EBM, medycznych badaniach naukowych i o lekturze prac?). Niemniej pozycja ta wyróżnia się nawet na tle innych pozycji naukowych, jakie można przeczytać. Zazdroszczę autorce umiejętności prostego wyjaśniania skomplikowanych zagadnień. Jeśli uznać twierdzenie Einsteina za prawdziwe, Trisha Greenhalgh ewidentnie wie i rozumie, o czym pisze.

wtorek, 21 lutego 2012

Testing treatments

Jest to pozycja polecana przez Bena Goldacre w "Bad Science" i równocześnie jedna z książek, które wykorzystuję w swojej magisterce. 

Testing treatments nie jest pozycją stricte naukową. Praktycznie nie posługuje się skomplikowanym medycznym żargonem, a te terminy, które się w niej pojawiają, są od razu w sposób rzetelny wyjaśnione. Autorzy deklarują szerokie spektrum adresatów, ale moim zdaniem jest to książka dedykowana ściśle dla pacjentów. Rzuca się to w oczy przede wszystkim przy porównaniu pierwszej i drugiej edycji - w tej drugiej usunięto obszerny rozdział na temat "biases" - błędów (celowych lub nieświadomych) popełnianych na etapie badań naukowych i interpretacji ich wyników. Pojawiło się natomiast dużo informacji na temat tego co pacjent może zrobić, aby otrzymać dobrą i rzetelną informację dotyczącą choroby, leczenia i ewentualnego udziału w badaniach klinicznych. Mimo tego podejścia (a może dzięki niemu) książka jest niezmiernie ciekawa i klarowana. W prosty sposób wyjaśnia podstawowe koncepcje EBM (evidence-based medicine), wskazuje zarys pracy naukowej i metody naukowej. Zwraca uwagę na konieczność wyeliminowania "czynnika ludzkiego" w badaniach. Co jednak dla adresatów usług medycznych najważniejsze - pokazuje dlaczego podejmowanie decyzji co do leczenia i badań medycznych musi być oparte o rzetelne informacje naukowe, ale też wskazuje, iż rolą lekarza jest przyznanie, że nie jest alfą i omegą i branie pod uwagę priorytetów pacjenta.

Jest to szczególnie ważne, ponieważ dzisiejsza medycyna, mimo wspaniałego postulatu EBM, jest wciąż w dużej mierze oparta na domysłach, doświadczeniu, kolektywnemu rozpatrywaniu doświadczeń poszczególnych lekarzy. Równocześnie pacjent pozostaje wciąż w roli petenta wobec lekarza, postaci niższej, podporządkowanej, niebiorącej udziału w procesie swojego leczenia. Jak pokazuje książka, lekarze często nie mają pewności co robią. Mogą też arbitralnie decydować o tym, co dla nas dobre, nie pytając nas o priorytety. Autorzy podkreślają konieczność jasnego oznajmienia - jest wiele aspektów medycyny, których nie rozumiemy. Towarzyszy nam ogromna niepewność. Nie wiemy.

Z książki dowiemy się też (i to na bardzo poruszających przykładach) dlaczego badania kontrolne ukierunkowane na wczesne wykrycie choroby nie musi być dla nas dobre. Dlaczego nowe nie znaczy lepsze. Dlaczego więcej nie znaczy lepiej. Co to w zasadzie znaczy "20% większe ryzyko zawału serca przy podwyższonej wartości cholesterolu!". Przeczytamy o niejasnych związkach między koncernami farmaceutycznymi a lekarzami. A także o tym jak codzienne praktyki badaczy (cherry picking, salami science, publication bias, wstrzymywanie się od publikacji) mogą w znaczący sposób wpłynąć na nasze zdrowie.


Lektura "Testing treatments" zostawia z poczuciem, że czarna magia już nie jest taka czarna, a także z poczuciem siły i świadomości, że to pacjent jest najważniejszym elementem procesu leczenia. I że się w tym wszystkim liczysz.

A najlepsze w tym jest to, że książka jest dostępna całkowicie za darmo na www.testingtreatments.org. Można tam znaleźć też pierwsze wydanie przetłumaczone na język polski. A na www.jameslindlibrary.org można przeczytać więcej na temat procesu badawczego i "biases".

sobota, 11 lutego 2012

Róża

Jaki ten film jest brudny. Ziemisty. Szorstki. I piękny. 

Na jego oczach zgwałcono i zamordowano jego żonę. Ona, Mazurka mówiąca po polsku, była wielokrotnie gwałcona. On, AKowiec, przybywa, by oddać jej obrączkę i ostatnie słowa zmarłego męża. Podobno jej córka nie żyje. To powojenne mazury, ziemia niczyja. Do przesiedlenia szykuje się Niemców, na ich miejsce przybywają Polacy ze Wschodu. Nikt tak naprawdę nie jest tu u siebie, poza Mazurami - zawieszonymi pomiędzy Niemcami a Polską, systematycznie pozbawianymi tożsamości. Ale Mazurzy nie są już tu mile widziani, ona więc też nie.

W tych potwornych warunkach, całkowitej dziczy i bałaganu, bezprawia, gwałtu, rodzi się miłość. Nie ma tu jednak scen wybuchającego uczucia, jest troska, czułość, bliskość. Miłość niezwykle głęboka, w której ci okaleczeni przez los ludzie mogą odnaleźć choć odrobinę szczęścia. 

Fantastyczną kreację stworzył duet Dorociński - Kulesza. On jest prawdziwym, niezłomnym powstańcem, człowiekiem odważnym i silnym. Nie jest jednak jakimś sztucznym tworem, pomnikiem żołnierza, co to ani kobiet ani wódki, a tylko polska flaga na myśli. Jest prawdziwy i nie ma już innych słów, które mogą go określić.
Ale to ona jest główną bohaterką, mimo że nie będziemy jej widzieć na ekranie przez cały czas, jak Dorocińskiego. Skrzywdzona do granic możliwości, "gwałcona tak często, że teraz umiera", okaleczona. Ale mimo to żyje i walczy, a jej otwarcie na nowe uczucie jest czymś co wzbudza mój niezwykły podziw.

Trudno mi opisać ten film, niósł ze sobą tak wiele emocji. Opowieść jest dyskretna, nie ma tu wielu słów. Subtelne spojrzenia i dotyk, gesty. I mimo, że wszystko dzieje się w konkretnych realiach historycznych, to opowieść staje się uniwersalna. Pomaga zachować nadzieję, że najgorsze chwile, najstraszniejsze zdarzenia nie muszą mieć wpływu na naszą zdolność do bycia ludźmi, jeśli tylko im na to nie pozwolimy.

wtorek, 17 stycznia 2012

Snuff

Uwielbiam Terry'ego i uwielbiam Discworld. Jeśli chodzi o kapitana Samuela Vimesa jest to moja ukochana postać, o której mogę czytać po wielokroć i nigdy się nie znudzić. Dlatego też nie mogąc doczekać się tłumaczenia Piotra Cholewy, wydałam potwornie dużo pieniędzy (naprawdę, na zachodzie książka w twardej oprawie kosztuje 22 euro...) i stałam się właścicielką najnowszej części Świata Dysku o prostym tytule Snuff.


Vimes zostaje zmuszony udać się na urlop i zarządzeniem swej wspaniałej małżonki Sybil miejscem urlopu okazuje się być  posiadłość Ramkinów na wsi. Oczywiście urlop policjanta nie może się obejść bez zagadki do rozwiązania i tak Vimes rusza tropem zabójcy goblinów, odkrywając przy okazji, że proste zabójstwo kryje dużo bardziej skomplikowaną intrygę. 

Wszyscy czytelnicy Świata Dysku wiedzą, że książki te stały się przedmiotem ewolucji, od czysto humorystycznych pierwszych pozycji, do tych, które czytać możemy obecnie. Nie umiem ich nawet zaklasyfikować, gdyż w założeniu też są humorystyczne, a jednak chodzi w nich o coś więcej. Na przykład o pogardę dla inności, wyższość klas wyższych, okrucieństwo zwykłych ludzi. Niemniej z tego okresu są książki lepsze i gorsze. Po chwilowym przestoju Piekło pocztowe przywróciło moją wiarę w Pratchetta, by zaraz potem ponownie powrócić do tej dziwnej postaci, do jakiej zaliczyć mogę Łups!, Making Money (Bodajże Świat finansjery) i właśnie po części Snuff. Trudno mi uchwycić czym charakteryzują się te książki, ale instynktownie mam wrażenie, że ich słabość polega na dialogach - już nie tak wspaniale dowcipnych, błyskotliwych, pełnych ironii i sarkazmu. Postać Patrycjusza też przestała być dziwną i tajemniczą, a zyskała rys niemalże alterglobalistyczny, przepełniony troską o obywateli. Chyba po prostu za dużo mówi, zamiast wciąż pozostawać w swoich niedopowiedzeniach.
Ewoluuje też Vimes, który mimo swej twardej postawy okazuje się być człowiekiem kochającym żonę i ubóstwiającym ponad wszystko swojego syna. I wciąż pełnego strachu, że tak mało dzieli go od stania się tymi, których ściga. 
I niby wszystko jest na miejscu, jest klasyczny sposób opowiadania (małe zdarzenie, w którym nie wiemy o co chodzi, powoli zawiązująca się akcja, punkt kulminacyjny, w którym wszystkie złe wątki zawiązują się śmiertelnie wokół szyi bohatera, by oczywiście opaść i przywrócić naturalny, dobrzy porządek), jest trochę śmiechu i jest głębsza refleksja. Ale to wszystko znów nie jest chociażby Piekłem pocztowym. I może wymagam za dużo od chorego człowieka, ale Terry - gdzie się zagubiłeś?

Dziewczyna z tatuażem

To nie jest Fight Club ani nawet Siedem, Zodiak czy The Social Network. I kiedy już przyjmiemy takie założenie, to muszę przyznać, że mi się podobało.

Nieuchronne jest porównanie z książką, a także ze szwedzkim poprzednikiem. Książka jest cegłą, było więc chyba od początku jasne, że wiele wątków trzeba będzie wyciąć. Co ciekawe, wiele wątków pozmieniano (łącznie z rozwiązaniem zagadki!), zmieniono też zakończenie. Wyszło to filmowi tylko na plus. Natomiast porównanie ze szwedzkim filmem w zasadzie nie jest możliwe - szwedzki był tak niewiarygodnie słaby, że rozpisywanie się na ten temat samą mnie już nudzi. 

Muszę jeszcze zaznaczyć, że nigdy nie uważałam książki za dobry materiał na film. Jest to jednak świetna podstawa świetnego potencjalnie serialu, w którym można by się rozsmakować w zgłębianiu tajemniczej zagadki, potęgowaniu napięcia związanego z odkrywaniem mrocznych tajemnic hermetycznego środowiska, dusznej i lepkiej atmosferze rytualnych morderstw. Film natomiast siłą rzeczy na nic takiego nie może pozwolić, dlatego wszystko zostaje potraktowane skrótowo. Dlatego też miałam czasami wrażenie jakbym oglądała coś w stylu "previously on The Girl with a Dragon Tatoo". Niemniej Fincher robił co mógł. Udało mu się oddać duszną atmosferę Szwecji, a przy okazji dużo lepiej zarysować postacie. Szczególny plus daję mu za Erikę, która pojawia się tylko przez chwilę, ale emanuje od niej siła spełnionej i dojrzałej kobiecości. Także wybór Daniela Craiga jest fantastyczny - zwłaszcza że przez większość czasu wydaje się on tak naprawdę dość brzydki, poza tym bierny i taki trochę swojski. Punktem programu jest oczywiście Lisbeth. I tu szwedzka poprzedniczka wypada przy Rooney Marze dużo dużo gorzej. O ile w szwedzkiej wersji Lisbeth była taką typową punkówą, odpychającą wręcz i najeżoną kolcami, tutaj przypomina mi ona zranione zwierzę. Oczywiście z tatuażami i kolczykami, oczywiście niemiłe, wyalienowane, trochę autystyczne, ale jednak pełne skrywanego żalu, płaczu, strachu, pragnienia głębokiej relacji z innym człowiekiem. I przez to dużo bliższe moim wyobrażeniom o książkowej Lisbeth.

Końcówka filmu wypada trochę gorzej, skrótowość przestaje już być narzędziem, po które sięga się od czasu do czasu, ale staje się domeną i wyznacznikiem. Nie wiadomo zresztą co jest właściwym zakończeniem, a wręcz wrażenie, z którym pozostałam, to bycie świadkiem kilku różnych zakończeń. Niemniej nawet przez chwilę nie poczułam tych prawie trzech godzin  i nie byłam znudzona nawet na sekundkę. A to chyba o czymś świadczy.

Niewątpliwy plus dodaję jeszcze za scenę w piwnicy seryjnego mordercy, któremu do taktu krojenia ludzi żywcem przygrywa Enya. Groteskowość tej sceny była dla mnie urocza.

Film ma dla mnie jeszcze jedną poważną zaletę - okazuje się, że ludzkie ciała mają pieprzyki. I zmarszczki. I przebarwienia. I nawet widoczne żyły. W Hollywood wcale nie takie oczywiste.

środa, 4 stycznia 2012

Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym

Kiedy byłam dzieckiem razem z rodzicami co roku jeździliśmy "za granicę". Byłam dumna, że mogłam po wakacjach napisać wypracowanie, w którym pojawiał się kolejny słoneczny kraj, w którym spędziłam dwa tygodnie bawiąc się w hotelowym basenie i w zasadzie nic poza tym. Ale wtedy byłam mała, basen stanowił szczyt mojego szczęścia. Kilka lat później dopominałam się już głośno o wycieczki (jesteśmy w Grecji, odwiedźmy Ateny!). Ostatnią taką podróż odbyłam jako trzynastolatka, bycząc się w Tunezji. 

Od tego czasu nabrałam ogromnego dystansu wobec takiej formy podróżowania. Zaczęły mnie bawić relacje pt. "byłam na Dominikanie". Bo co za różnica - Dominikana, Chorwacja, Grecja czy Turcja? I tak nikt z tych turystów nie wychylił nosa poza swój hotel all-inclusive. Zaczęłam za to cenić backapackerów, podróżujących "alternatywnie", przemierzających "prawdziwe" Chiny czy inny zabiedzony kraj azjatycki. 

Książka Jennie Dielemans jest krótka, ale jej wydźwięk jest demaskatorski. Każda strona stanowi bezlitosny, twardy policzek wymierzony w nasze przeświadczenie, że tego typu forma spędzania wolnego czasu jest jak najbardziej w porządku. Że się nam należy, że nie przynosi nic złego. A wręcz przeciwnie, pozwala tym zapyziałym krajom wprowadzać dobrobyt i powszechną szczęśliwość. W istocie, przypomina mi to trochę jarzmo powszechnej szczęśliwości Rousseau. 

Autorka po kolei obnaża każdy aspekt turystyki - zarówno tej zwykłej, związanej z wylegiwaniem się na plaży, jak i tej, która alergią reaguje na możliwość nazwania jest turystyką - jest przecież podróżowaniem, dowiadywaniem się, poznawaniem świata, rozwijaniem się. Podczas lektury z każdą kolejną stroną powiększało się moje uczucie wstydu.

Książka jest oszczędna w słowach i ocenach. Te pojawiają się bardzo dyskretnie, np. w ironicznym nagłówku. Nie jest od ocen wolny rozdział o ekologicznym aspekcie turystyki ani rozdział podsumowujący. Natomiast przed nimi czeka czytelnika męka spoglądania na siebie samego, w okrutnym lustrze. My, turyści, poszukujemy dziewiczych plaż, miejsc, do których nikt nigdy nie dotarł. Wpadamy tam i niszczymy wszystko dookoła, tworząc infrastrukturę hotelową, która nie służy nikomu poza gośćmi. Anektujemy plaże, nie pozwalając miejscowym na wstęp. Są zbyt nieidealni. Z czasem pojawia się coraz więcej hoteli, coraz więcej turystów, a w końcu miejsce do którego dopiero co każdy po prostu musiał przyjechać, staje się miejscem pogardzanym, do którego jeździ tylko hołota. Szukamy więc kolejnych dziewiczych miejsc.

W międzyczasie kupujemy i korzystamy z usług świadczonych przez miejscowych. Są inni od nas, mają ciemniejszą skórę, są spoceni i mówią tak śmiesznie. Jesteśmy przeświadczeni, że musimy się z nimi targować, że brak targowania się to ujma na honorze. Ale nie umiemy tego robić - w tych kulturach targowanie się to sztuka, dzięki której każdy odchodzi zadowolony. Tymczasem my przenosimy swoje ostre metody i wyzyskujemy ludzi, dla których ta koszulka za trzy dolary jest jedynym źródłem utrzymania. Ale my oznajmiamy sprzedawcy, że trzy dolary to za dużo i odchodzimy, by zrozpaczony musiał nas gonić by wcisnąć nam ją za dolara. Mniej niż za kawę w Starbucks, do którego zachodzimy codziennie po pracy.

Albo jesteśmy backapackerami i wydaje nam się, że poznajemy autentyczną kulturę chińską/wietnamską whatever. Żądamy autentyczności, każemy się prowadzić do wiosek, gdzie możemy popatrzeć na miejscową ludność, która żyje, jakby cywilizacja jeszcze do niej nie dotarła. Równocześnie oburzamy się, że ludy te chcą sobie kupić lodówkę. Doprowadzić kanalizację. Jak mogą? Przestają być autentyczne, a stają się zepsute, skorumpowane. Albo dzieci biegają za nami próbując nam wcisnąć jakieś tandetne przedmioty. I wtedy westchniemy wyraźnie poirytowani:"na wskroś skomercjalizowanie. Gdziekolwiek się człowiek nie ruszy" (s. 53) Bo byliśmy tam 9 lat temu, 
"przyjeżdżało znacznie mnie turystów, było całkiem inaczej, nie tak, że na każdym kroku ktoś chciał nam coś wcisnąć. Bardziej autentycznie."
A potem wciśniemy do rąk małych wioskowych dziewczynek mydła z hotelu i na migi będziemy próbować im objaśniać jak się z niego korzysta.
Potem pojedziemy do strefy zdemilitaryzowanej, gdzie zginęło wielu Wietnamczyków. Zdziwieni, że nikt z miejscowych nie chce nas tam podwieźć (przecież zginęło ich tylko 4 miliony), cieszymy się podczas prób wejścia do podziemnych korytarzy. Jesteśmy zachwyceni, że lokalna knajpa nazywa się Apocalypse now.

Tylko 2% ludzkości jeździ na wakacje. 98% musi podporządkować się naszym pragnieniom, żądaniom. Mają być tacy, jak sobie wymyśliliśmy. Mają z uśmiechem masować nam stopy, wchodzić nam do łóżka i podawać nam drinki. Mają czyścić baseny i trzymać się z daleka od plaży. My zaś możemy całkowicie zdewastować środowisko naturalne, wyciąć lasy pod pole golfowe, zanieczyścić wodę, a następnie odejść by siać zniszczenie gdzie indziej.

Groza, groza.